Perfekcyjnie nieperfekcyjne






Nie wiem, czy też tak macie, ale ja strzelam oczami, kiedy mój syn wraca z zajęć typu ZPT i prezentuje mi twórczość pokroju Meegerena - niby dzieło jego, ale od razu widać, że za bardzo dopracowane.

Najgorsze są wszelkiej maści laurki, których kaligrafia jednoznacznie wskazuje na to, że pisała je jakaś perfekcyjna PANI, mimo, że moje dziecko całkiem zgrabnie stawia litery i z powodzeniem mogłoby wysmarować koślawe "dla mamy". Meegreren miał to szczęście, że został okrzyknięty największym fałszerzem XX wieku, perfekcyjna PANI jest natomiast największą zmorą wieku obecnego, choć mam nadzieję, że i ona się wkrótce doigra.

W ubiegłym roku chcąc zachęcić mojego potomka do twórczego podejścia ku Świętom wzięłam udział w warsztatach piernika. Warsztaty nie były oczywiście dla zdesperowanych matek z korpo, które w życiu nie widziały na oczy surowego ciasta, ale dla dzieci, które swoją kreatywność miały rozwijać właśnie poprzez wkładanie paluchów w miękką i ciepłą substancję. Dzieci pokazały co umiały. Ciacha wyszły kreatywne, zgodne z duchem warsztatów i tu się kończy dobra część tej historii. Ku mojemu zdziwieniu matki rzuciły się ochoczo do poprawiania dziecięcej twórczości, wyrównując co bardziej koślawe krawędzie, poprawiając rozmazany lukier, przemalowując niebieski śnieg na biało… Na koniec zajęć wszystkie ciastka były idealne, perfekcyjne i bez najmniejszej skazy. Mój syn tymczasem dzielnie lukrował stół, krzesło, spodnie i świątecznego bałwana na zielono. Bąknęłam coś o rozwijaniu kreatywności dzieci, ale bomba zdetonowana w moim mózgu przez wzrok Perfekcyjnych Mam skutecznie zamknęła mi jadaczkę.

W konkursie na świąteczny piernik mój syn zajął ostatnie miejsce, ponieważ jego ciacho w niczym nie przypominało perfekcyjnych maminych rękodzieł. I nie miało znaczenia, że jako jedyny zrobił swoje ciastko samodzielnie. Oprawiłam synowe ciacho w ramki i za każdym razem patrząc na nie jestem dumna, że wyszło spod jego małych niezdarnych palców. Nie wygląda perfekcyjnie. Prawdę mówiąc wygląda trochę jak kupa z paskiem przez środek, ale dla mnie to najpiękniejsze ciacho świata.

Żeby nie powtórzyć ubiegłorocznego błędu, w tym roku postanowiłyśmy zorganizować pieczenie osobiście i zaangażować w nie nasze dzieci. Nie, żeby było z górki. Próba wymigania się od brudzenia stołu i podłogi na rzecz przedświątecznych zakupów została podjęta (niestety przez nas, a nie przez nasze dzieci), ale skutecznie udało nam się dobrnąć do wczorajszego dnia. Na skutek tego małe sprytne ręce samodzielnie zagniotły ciasto, wykroiły grube renifery, bałwany, kółka i choinki, oblepiły lukrem połowę kuchni i część salonu. Niektórzy próbowali wprowadzić lukier do wazonu lub sprawdzić co się dzieje po włożeniu piernika do akwarium. To, co zrobiły nasze dzieci nie było perfekcyjne, ale samodzielne i będzie honorową ozdobą naszych świątecznych choinek. No dobra, my też nie wykazałyśmy się perfekcją i spaliłyśmy im jedną blachę. Ale było fajnie, wesoło i tak domowo po prostu.

Jak widzicie w ramach miesiąca miłości postanowiłyśmy podarować naszym pociechom swobodę tworzenia. Jeśli więc szukacie prawdziwego szczęścia znajdziecie je właśnie w pierniczkach Waszych dzieci.

A przepis na nasze świąteczne ciacha możecie znaleźć na blogu Kwestia Smaku
0 komentarze